Aktualnie zakończył mi się staż, jaki otrzymałem w Urzędzie Pracy. Chociaż "otrzymałem" to chyba trochę za dużo powiedziane. Bo gdyby nie przesłane zapotrzebowanie od mojego pracodawcy, którego sam musiałem sobie wynaleźć (zresztą z wzajemnością), to nawet nie miałbym szans, żeby taki staż od UP otrzymać. Chociaż zgodnie ze znaczeniem tego słowa, powinienem się czegoś w jego trakcie "naumieć". Tylko czy jest to możliwe, jeśli odbywam takie kilkumiesięczne szkolenie w zawodzie, w którym przepracowałem parę ładnych lat? Że o wykształceniu nie wspomnę.
Ale w końcu człowiek się uczy całe życie...
Oczywiście powinienem być wdzięczny UP, że była taka możliwość. I faktycznie jestem. Zwłaszcza, że niegdyś ta istniała ona tylko dla osób do dwudziestu paru lat, tak, że aktualnie nawet nie miałbym możliwości załapania się na takie praktyki. Tym większa jest moja wdzięczność.
Chociaż elementów humorystycznych - przynajmniej w moim rozumieniu - też takiemu stażowi nie brakuje. Bardzo mi się podobało, że musiałem na koniec zdać relację na piśmie, czego się w tym czasie nauczyłem. Czyli właściwie napisać to, co nie było dla mnie żadną nowością już przedtem. Pani załatwiająca ze mną tę praktykę w UP, gdy mnie o tym informowała, to widząc moją zdziwioną minę dodała: "Ja wiem, że to dla pana nie jest nic nowego, ale taki jest jeden z obowiązków stażysty".
Oczywiście zgodnie z zaleceniami, wypełniłem ten punkt programu i solennie, uczciwie, przedstawiłem to, czego się w tym czasie "nauczyłem".
I jest jasne, że nie mogę powiedzieć, iż to szkolenie mi nic nie dało. Dało mi dużo. Kontakty z ludźmi, poszerzenie horyzontów, posiadanych wiadomości... Wbrew pozorom nie mogę uznać tego czasu za stracony. Bo taki nie był. Pomijam tu czynniki finansowe, które nie były zbyt odczuwalne, ale nie to było przecież w tym wszystkim najważniejsze.
Kiedyś już miałem w swym życiu okres, gdy przez blisko 18 miesięcy mogłem zapomnieć jak wygląda praca. Dobrze, że miałem możliwość chociaż raz na jakiś czas, wpadać do placówki jako wolontariusz. I za to też chylę czoła swojej szefowej i innym współpracownikom.
Bo jak się przekonałem, życie z niemożliwością pracy jest czymś okropnym. Człowiek dosłownie gnuśnieje. Czasami już ma dosyć książek, wyszukiwania sobie choćby najgłupszych zajęć, byle tylko nie znależć się w sytuacji, kiedy nie ma co robić. Bo ile można odpoczywać? A najgorsze w tym wszystkim bywa to, że czasami zdrówko nie pozwala na robienie tego, na co człowiek ma ochotę.
Dobrze jest wtedy zaszczepić w sobie jakąś pasję. Mogą one być różnorodne. Oczywiście nie będę podawał żadnych propozycji, bo każdy sam wie, co go fascynuje, czym się ma zająć, aby z czystym sumieniem powiedzieć sobie, że ciekawie przeżył dany dzień. Dla jednego będą to np. krzyżówki czy sudoku, a dla kogoś innego - hodowanie kwiatków. Ktoś inny zbuduje karmnik albo wyhaftuje krzyżykami jakiś obrazek.
Ważne, żeby nie zabrakło nam zapału, czy chęci. I oczywiście zajęć. :)
Ja myślę, że poradzisz sobie z nudą...coś napewno wymyślisz :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
kz
Też sądzę, że nie będzie tak źle...
UsuńAktualnie mam dwie cegły ;) do przeczytania.
A i inne pozycje też się znajdą. Tylko na razie leżą z boku. :)
Pzdr.
To ja będę podrzucała część swoich obowiązków :-)
OdpowiedzUsuńNie wymigasz się:-)
Pozdrowienia....
S.
Już się boję...
UsuńWprawdzie niektórzy za synonom nudy uważają słowo "odpoczynek"...
Ale jeśli tylko mogę pomóc... :-)
Również pozdrawiam.